Obsługiwane przez usługę Blogger.

Krytyka Artystyczna




Miron Białoszewski zamknął jej wieloletnie poszukiwania w trzech słowach: „trud myślanego ruchu”. Wiersz o takim tytule powstał po spotkaniu poety z malarstwem Teresy Tyszkiewiczowej. Twórczy dialog tych nazwisk wcale nie dziwi, bo oboje artyści wnikali w sztukę głęboko, wrażliwi na najmniejsze drgania - Białoszewski w słowie, Tyszkiewicz w obrazie. Ona wierzyła, że akt twórczy zbliża ją do uniwersum, byleby tylko dłoń nosiła intuicja, a pędzlem pchnęła czysta emocja. Chciała odnaleźć przejście i wypuścić wewnętrzne żywioły. Czy jednak była świadoma jakie drzwi otwiera?

Maria Teresa z rodu hrabiów Ledóchowskich urodziła się w 1906 roku w Krakowie. Wychowywana w szacunku do wielkich tradycji swój debiut artystyczny utrzymała w nurcie klasycznych scen figuralnych i portretów. Atmosfera rozpowszechniającej się po wojnie awangardy skłoniła Teresę, już wówczas Tyszkiewiczową, do przejścia na stronę eksperymentatorów. Zaproszona do „I Wystawy Sztuki Nowoczesnej” w Krakowie zaprezentowała, jak sama mówi, świat „w nowym wymiarze”. Od tamtej pory zajmowała wysoką pozycję w środowisku, w którym toczono przełomowe dyskusje na temat losów malarstwa. Razem z Władysławem Strzemińskim oraz Stefanem Wegnerem na czele wytyczała nowe ścieżki edukacyjne łódzkiej PWSSP. Manifestowała spontaniczność gestu wobec malarskiego racjonalizmu swoich kolegów. Ceniona jako artystka i pedagożka zmarła w 1992 roku. Dziś na jej temat panuje względna cisza.

Jest jeden obraz: „1/66” z cyklu „Przejścia”, który mówi, kiedy inni milczą. Powstały w 1965 roku, teraz w kolekcji Grażyny i Jacka Łozowskich, wisi w Muzeum Miejskim Wrocławia. Wśród tysięcy mistrzowskich pociągnięć on jeden, jak notatka w znaku chińskim. Komunikat głośny, pełen tajemniczej treści, elegancki i czysty. Zamaszyście jednym ruchem nakreślony. Od brzegu do brzegu znaczy horyzont, a kroplami, które przy tym z pióra spadły wychodzi ukradkiem w przestrzeń.

Nie, chwileczkę, to nie znak, to owad, widzę jego czułki. Zamrożony w półobrocie. Złapany w półkroku, gdy tylko na sekundę pojawił się w granicach widnokręgu. Odpycha się od ramy całym ciężarem owadziego skrzydła i odchodzi. Pełen światła i przezroczy prezentuje lekkość właściwą żurawiom pochylonym nad miastem. Niepokorna kreska zastyga w celu. Na obrazie biało. 

Wtedy: zryw. Dynamiczne mazy w zagięciach łuku przeistaczają obiekt w bieg. Ruch i zatrzymanie – akcja i refleksja. Przetarty pędzlem wyschłym w locie, rachityczny trójkąt. Jedna jego ściana znika, druga nadlatuje. Trzecia spada, wierci, wzmacnia pęd, aż znika. Każdy element w ruchu zamarły, jak żywy organizm mechanizmem ograniczony.

Nieco niżej: ramię z kolcami i krzesełkiem na stelażu, jak kosmiczny satelita zamknięty w rusztowaniu. Na samym dole cokół - masywny poziom utrzymujący rozedrgane łuki. Rozciąga się od lewej i rośnie, jak wydma w nadmorskim krajobrazie. Jak promenada, co pamięta wodę tu jedynie wątłą kreską wspomnianą. Suche dno obłapuje obiekt, aż do samego kręgosłupa obrazu 
z cienką linią światła znaczącej jego pion. Od geometrii do bezmiaru. Owad zmierza w bezmiar. Długo będzie wędrował.

Kiedy wpatruję się w ten kształt nakreślony, czuję jakbym w czasie tworzenia była z Teresą Tyszkiewiczową w jednym pokoju. Autentyczność wyrazu otwiera coś w rodzaju przejścia. Z nosem przy płótnie wchodzę wprost do głowy artystki. Tam: porządek, jasne myśli, umysł w stanie zen. Pod koniec lat 50. Tyszkiewiczowa zwróciła się w stronę taszyzmu. W tym nurcie odnalazła instynkt, traktowany jako czynnik decydujący w procesie twórczym. Taszyści, uwolnieni spod kontroli rozwagi, „atakowali” płótno plamą. Tyszkiewiczowa jednak wkrótce zrezygnowała z koloru i odtąd malowała już tylko czarno-białe kompozycje. Wierzyła, że poprzez abstrakcję uwalnia obrazy wymykające się jej podświadomości i w ten sposób jest w stanie zbliżyć się do wielkiej prawdy. Za przewodnika filozofii traktowała Teilhard de Chardin, który głosił, że celem człowieka i świata jest jedność duchowa. Energię czerpała natomiast ze sztuki hinduskiej, która, jak sama zanotowała „pomaga w osiąganiu celów egzystencji, z których najwyższym jest wyzwolenie”. Religijności Tyszkiewiczowej nie należy rozpatrywać inaczej niż poprzez kalkę kultury humanistycznej. Sztukę traktowała z nabożnością właściwą wyznawcy. W poszukiwaniu Boga, kreśliła własne sny.

O swojej epoce mówiła, że „pozbawiona jest formy, bo jedna się skończyła, a druga jeszcze się nie wyjaśniła”. To samo dostrzegała w sztuce, która utkwiona w międzyczasie pływała po bezkresnych wodach pozbawionych kształtu. Nieskrępowane tworzywo malarskie samo w sobie stanowiło esencję poszukiwań Tyszkiewicz. Bez narzuconych reguł mogło żyć własnym życiem, dotrzeć do pierwotności. Cykl „Przejścia” ukazuje moment zawieszenia przed ustaleniem nowego porządku. Obiekt, który widnieje na płótnie należy do świata poza materią. 

Obraz Tyszkiewicz wygląda jak ukryta wiadomość. Jednak w malarskim języku artystki nie ma słów. Żaden hipertekst nie organizuje odczytu. Nie ma symboli, prostych odniesień czy wskazówek. „Najlepszy obraz to ten, który ma największą moc pobudzania skojarzeń”, mówiła.

W samym środku wielu treści ukrywa się przejście. Teresy Tyszkiewiczowej nie zaspokaja obraz w stanie bycia. Stąd 1/66 nie „jest”, a „dzieje się”, jak dramat, co ożywa poprzez kontakt z drugim człowiekiem. Ruch jej pędzla zagiął przestrzeń, poruszył nowy świat, uwypuklił płaskie płótno. Patrzę w obraz jak w lustro. Wszystko, co w nim znajduję dobrze znam. Odkopywane znaczenia? Moje własne myśli. Wyobraźnia, która generuje w głowie obrazy, wykopuje je ze wspomnień. Tyszkiewicz jednym ruchem przenosi ludzi w świat ich fantazji. Prezentuje przestrzeń wolną od drogowskazów, wpuszcza w nią czystą energię. 

Skoro obraz to drzwi, kluczem jest intuicja. Zza zamkniętych wszystko tajemniczo dźwięczy, krzyczy, szumi, hałasuje. Wystarczy się obrócić, a nastaje cisza. Zastanawia mnie tylko, co by było, gdyby na zawsze pozostały otwarte?

Jagna Nawrocka
Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze
Rozmokła zima we Wrocławiu nie sprzyja wycieczkom ani do centrum, ani do spożywczaka. Postanowiłam przełamać w sobie tę deszczowo-mglistą niechęć i gubiąc po drodze parasolkę dotarłam do Muzeum Miejskiego we Wrocławiu. Okazuje się, że była to najlepsza decyzja w tym tygodniu, a może nawet w całym sezonie jesienno-zimowym. Przytulne miejsce wyciszyło chandryczne nastroje. Zaciemnione pomieszczenia z pojedynczymi snopami światła sprawiły, że obrazy zdawały się wychodzić do mnie ze ścian Pałacu Królewskiego. Z głośników docierała do mnie kojąca muzyka klasyczna – ciepło, miło, nic tylko napić się herbaty i popatrzeć na dzieła polskiej sztuki współczesnej. Wystawa "Wyobraźnia i rygor" zebrała wiele pereł, prawdziwy ich sznur. Jednak mnie szczególnie zaciekawił obraz Erny Rosenstein "Sekunda".

         Praca jest niewielka, utrzymana w odcieniach brązu i żółci. Nie rzuca się
w oczy. Otacza ją aksamitne czarne passe-partout. W górnej jego części skupiają się linie o nieregularnych, organicznych kształtach. Poniżej tych falistości widać coś małego - dwa pociągnięcia pędzla połączone końcami jak szczelina. Płaszczyzna obrazu jest dość chropowata, tytuł zaś lekki, ulotny a może nawet nieuchwytny? Bo czym jest sekunda? Każdy wie – jedną  z podstawowych jednostek pomiaru czasu. Jednak przy codziennym biegu wydarzeń zazwyczaj używamy minut, bądź godzin. Jak w warkoczu nie doszukujemy się pojedynczego włosa, tak w perspektywie całego życia sekunda jest drobiazgiem. Kroplą w oceanie czy też morzu potrzeb - zwłaszcza jeśli żyje się z prędkością XXI wieku. U Erny Rosenstein ten odłamek przestrzeni został chwycony i zatrzymany. Skupione w górze obrazu linie przywodzą mi na myśl rysowanie światłem w powietrzu – każdy kiedyś to robił, machał latarką i patrzył jak przez krótki moment ciemność niesie jego wiadomość. Kolejnym skojarzeniem było fotografowanie samochodów po zmierzchu. Auta jadące z szaleńczą prędkością zostawiają za sobą czerwone i żółte serpentyny świateł. 

     Wtedy pomyślałam, że przedstawiona chwila jest swego rodzaju przerwaniem ciągłości czasu - wyciętym kadrem, może nawet skradzionym. Tylko komu? Mi? Ernie Rosenstein? Każdemu kto to ogląda czy każdemu w ogóle? Zawłaszczona przez artystkę sekunda wyrwała fragment czasoprzestrzeni. Nie tylko z roku 1983 (kiedy to praca powstała), ale z każdego istnienia, które przystanie przy rzeczonym obrazie. Oczywiście, spędziłam przy nim nieco dłuższą chwilę, ale myśląc o tym co widzę zostałam szybko i niezauważalnie ograbiona z kawałka mnie, by wypełnić czasową szczelinę. Wtedy przelatywały mi przez głowę opisane już skojarzenia, a kiedy został po nich tylko podmuch wiatru stwierdziłam, że sekunda to jednak całkiem sporo. Ile może się wydarzyć, pojawić i zniknąć, ile słów można wypowiedzieć, ile razy mrugnąć okiem. Nie będę przeliczać, ale powiem – dużo. Dużo więcej dzieje się w nas niż na malarskim podłożu artystki, myślę, że o to też jej chodziło. Mistrzem swego fachu można nazwać tego, kto w prosty sposób opowiada o sprawach skomplikowanych. Dlatego też kłaniam się nisko Pani Rosenstein, bo przypomniała mi, że krótkie może być długie, ot co! Że przypadek nie jest zupełnie przypadkowy, bo linie choć wygięte i poplątane wydają się płynąć
w tym samym kierunku. 


Fot. Jerzy Ferodowicz
Od lewej: Józefa Bogdanowicz, Henryk Stażewski, Julian Przyboś, Erna Rosenstein,
Maria Ewa Łunkiewicz, Ludmiła Popiel

Sama artystka również była postacią nieoczywistą. Jej tożsamość plastyczną dopełniała pisana przez nią poezja, której zebrała ilości wystarczające, by wydać kilka tomików. Jej droga malarska prowadziła przez fascynacje organicznymi formami natury i jej soczystą witalnością. Następnie kompozycje przeszły w fazę geometryczną, niekiedy wręcz architektoniczną. Stopniowo ograniczały się, kondensowały, by dotrzeć do prac z dużą ilością powietrza i przestrzeni. Często tworzyła też kolaże i asamblaże wykorzystując codzienne przedmioty, ich fragmenty czy wręcz  pozostałości. Dawała im drugie życie i dekorowała w nowe znaczenia. Ta zmienność może być tylko dowodem na to, że Rosenstein nieustannie poszukiwała. Poprzez prace zadawała pytania sobie i publiczności. Czego innego moglibyśmy się spodziewać po artystce słowa? Twórczość poetycka z pewnością wpływała na jej sposób konstruowania obrazu. Może stąd ta wyrazista kreska? Myślę, że każda z nich może być odbiciem słowa, treścią znaną tylko autorce. My przy tym hieroglificznym zapisie możemy tłumaczyć go zgodnie z naszymi potrzebami. 


Sztuka nie musi być konkretna i jednoznaczna. Najbardziej przyciąga kiedy możemy odczytywać ją po swojemu. Wychodząc od nadanego tytułu, przechodząc przez wspomnienia, doświadczenia, codzienną krwawicę i krainy szczęśliwości. To najbardziej satysfakcjonująca forma spotkań z tą dziedziną. Dzięki temu nikt nie czuje się niekompetentny, nikt nie jest wykluczony. Jedni obrazy czytają, inni wspominają, przemyśliwują, analizują, apoteozują, upraszczają. Grunt, że mają chęć to wszystko robić. Nawet w takie brzydkie zimy jak ta we Wrocławiu.

Ida Sielska
Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze
Newer Posts
Older Posts

Kim jesteśmy?

Krytyka Artystyczna to przedmiot warsztatowy na kierunku Mediacja Sztuki, prowadzony pod kierunkiem dr Agnieszki Kłos na Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta we Wrocławiu.
Piszemy teksty krytyczne, artykuły, recenzje z aktualnych wydarzeń kulturalno-artystycznych w szkole, naszym mieście i regionie.

Facebook

Facebook Krytyki Artystycznej

Instagram

Instagram Krytyki Artystycznej

Stare Dzieje

Archiwalny Blog Krytyki

Archiwum Bloga

  • czerwca (1)
  • maja (33)
  • stycznia (19)
  • czerwca (8)
  • maja (15)
  • kwietnia (2)
  • stycznia (20)
  • grudnia (1)
  • czerwca (20)
  • maja (9)
  • kwietnia (2)
  • marca (1)

Created with by ThemeXpose | Distributed By Gooyaabi Templates